niedziela, 19 stycznia 2020

Z pudełka po butach do albumu i na reklamę biustonoszy w Paragwaju

(o dziełach,  prawach autorskich i innych ważnych sprawach)

Pretekstem do tego wpisu jest moja pierwsza fotoksiążka, z której jestem taka dumna jak matka z każdego pierworodnego.

Z tą książką było trochę tak, jak z moim ulubionym memie o postępie prac w projekcie – zaczyna się od wizji genialnego rysunku ogiera, a kończy lewą nóżką szkapy krzywo narysowaną przez dwulatka. Niezupełnie tak, ale jednak coś było na rzeczy.


Zaczęło się od konkursu, w którym wygrałam bon prezentowy na wydrukowanie fotoksiążki i mogłam spróbować jak się to robi, bez wydawania własnych pieniędzy. Pomyślałam, że to doskonała okazja sprawdzić jak to działa i zatroszczyć się o zdjęcia z rodzinnego archiwum. Wybrałam komplet fotografii mojej babci dotyczących jej działalności w organizacji  Przysposobienia Wojskowego Kobiet.  
Długo zabierałam się za realizację, miałam tysiące pomysłów, zbierałam materiały. Bo chciałam, żeby znalazły się w niej nie tylko fotografie (które niczego nie mówią), ale też pewien kontekst historyczny – opowieść o organizacji, o dziewczynach, które w niej działały itd.
W międzyczasie pomyślałam, że wezmę udział w konkursie na najlepszą fotoksiążkę (wizja 1000 zł na kolejne albumy była ogromnie kusząca). Z tego względu zrezygnowałam z map, a następnie z materiałów obcych (cytatów z różnych opracowań, ilustracji dodatkowych) - książka konkursowa w 100% musi być autorska. W ten oto sposób ostatecznie umieściłam w niej tylko zdjęcia i rodzinne dokumenty na ten temat, nie wykorzystałam dodatkowych szerokich opisów i informacji. Poszalałam natomiast z tym, co oferuje program do przygotowania publikacji - propozycjami tła, ramek i dodatków. W efekcie książka nie jest taka jaką chciałabym ją zrobić (a chciałabym po prostu album z fotografiami 1:1), jest natomiast taka, jakiej potrzebowałam – widzę jak sprawdzają się różne ramki i przejścia, jaka jest jakość powiększonych czasami czterokrotnie fotografii, że udało mi się wydobyć szczegóły z bardzo małych odbitek i zachować ich ostrość na powiększeniach.
Ma elegancką twardą oprawę i dobry matowy papier. Dostałam ją do domu w ciągu 5 dni od złożenia zamówienia. Jestem z niej bardzo zadowolona. Zawsze mogę też zrobić jej drugą wersję, tę idealną.

W międzyczasie zrezygnowałam ze zgłaszania jej do konkursu. Po kolejnej lekturze regulaminu zdecydowałam, że nie sprzedam swoich praw autorskich, a przede wszystkim wizerunku mojej babci i dwóch setek innych osób za 50 złotych.

I tu dochodzimy do drugiej części tego wpisu – czyli świadomości praw autorskich u twórców. Także twórców takich dzieł jak fotoksiążki tworzone w szablonach popularnych programów, dostępnych dla każdego. Dziełami są same książki, dziełami są przede wszystkim, często wysokiej wartości artystycznej, fotografie w nich umieszczone. Że autorzy oddają prawa do nich za bezcen to jest ich sprawa. Jednak większość albumów zawiera także zdjęcia osób. Czy wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że podpisali zgodę na wykorzystanie zdjęć swojego dziecka w każdym, każdym możliwym miejscu, każdym możliwym celu i każdym możliwym czasie, w tym sprzedanie dalej, zupełnie nieznanym osobom i firmom, w nieznanych celach? Myślę, że wątpię, że tak zacytuję anonimowego klasyka zwątpienia. Czy panie zdają sobie sprawę, że ich zdjęcia z wakacji mogą zostać wykorzystane do tytułowej reklamy biustonoszy w Paragwaju, bo właśnie na to także wyraziły zgodę?

Na jednym z portali społecznościowych graficy i projektanci graficzni dzielą się radością z obcowania z klientami. Czasami bawią mnie te wpisy, czasami irytują. Jestem klientem, rozumiem dylematy klientów, ale że bywam też twórcą (czasami  także twórcą okradanym) i od lat współpracuję z twórcami doskonale rozumiem także ich punkt widzenia. Szczególnie, że zachowania wobec wszystkich twórców (muzyków, plastyków, grafików, fotografików, aktorów, pisarzy) są jednakowo roszczeniowe. Ostatnio pojawił się jeden z tych wpisów, które wzbudzają raczej ogólne współczucie niż złość czy rozbawienie. Otóż klient poszukiwał fotografa w zamian za odstąpienie od wszystkich swoich praw osobistych do efektów sesji. To bardzo podobna sytuacja do tej konkursowej. W której twórcy/zleceniodawcy/uczestnikowi konkursu nie wystarcza wyobraźni, żeby dostrzec co tak naprawdę sprzedał za bezcen i jakie mogą być tego konsekwencje. Że pazerność i niewiedza mogą przynieść w zupełnie nieoczekiwanym momencie sporo problemów, a ich następstwa mogą być nie tylko bardzo, bardzo nieprzyjemne, ale także niebezpieczne.

Na zakończenie mam więc do was prośbę (a nawet dwie). Szanujcie swoje (i nie tylko) twarze (i inne części ciała). I bawcie się, ale dla własnego dobra czytajcie regulaminy i starajcie się je rozumieć. A jeśli ich nie rozumiecie – niczego nie podpisujcie. Nawet jeśli się wam wydaje, że właśnie robicie interes życia, bo możecie wygrać wycieczkę dookoła świata.


Przy okazji zapraszam do współpracy. Jeśli masz ochotę na własną książkę, ale nie poradzisz sobie z jej zaprojektowaniem z przyjemnością przygotuję albumy zdjęć Twoich dziadków, zwierzaków, siedlisk, ogrodów itd. Wyłącznie na Twój własny użytek. 

Brak komentarzy: